Wednesday 29 July 2009

3776 metrow cierpienia

Noc z 25 na 26 dzulaja roku 2009 byla noca szczegolna. Wespnieto sie bowiem w owa noc na Gore, i mowiac Gore mamy na mysli GORE a nie jakas tam popierdowke. Byla to Gora jeku i rozpaczy, Gora przeszywajacego na wskros bolu i szczekania zebami, w koncu i pomimo wszystko Gora zachwytu i marzen... Ale od poczatku...

Podsycajace sceptycyzm wspinaczkowy strugi deszczu, poprzedzielane strumieniami zaru lejacego sie z nieba, nie byly dobra wrozba na dzien poprzedzajacy wiekopomny wyczyn. Arturo, wbrew wszelkim przewidywaniom, prognozom i przepowiedniom meteorowyprawologicznym od paru dobrych dni nasycal sie ekscytacja i swietym przekonaniem, ze jednak uda sie Gore zdobyc. Do piatku nasiaknal negujacym zla pogode optymizmem na tyle, by zarezerwowac bilety na autobus. W sobotni pochmurno-upalny poranek zarzadzil zakupy oprzyrzadowania oswietlajacajacego, zapasow glukozy i kulek ryzu. Po interesujacych zakupach swietlno cukierniczych, ekscytacja nieunikniona jednak wyprawa przeniknela w koncu na Anye. (Najbardziej prawdopodobne, mial w tym swoj udzial sniadaniowy bajkowy deser, na ktory zabral ja Arturo tegoz samego poranka. Desery bowiem czynia w niektorych wypadkach cuda:) )


Tak wiec klamka zapadla. Popoludniu wladowano sie do autobusu wiozacego oblakanych i niespelnarozumu na piata stacje szlaku Yoshida -zwana Kawaguchi, skad nasza niezmordowana druzyna rzucila sie w dzikim tempie do zdobywania szczytu Fuji san - najwiekszego symbolu Japonii :)


Szlak zdobywczy jawil sie w rozowych barwach, przynajmniej na tym planie :)


Po raz pierwszy na horyzoncie ukazal sie nam upragniony stozek, od zachodu przykryty mieciutkim plaszczykiem chmur... Z poczatku to co wydawalo sie byc malym perfekcyjnie uformowanym krecim kopczykiem, zgrabna kupka wulkanicznego pylu, wkrotce zaczelo w zastraszajacym tempie rosnac i peczniec . Jak to w przyrodzie bywa, im bardziej do Fuji podjezdzalismy tym grozniej na nas patrzyla, tym stromsze robily sie jej zbocza a mieciutki plaszczyk chmur okazal sie byc kotlujacym sie klebowiskiem lodowatej wilgoci, zawieszonym nad bezdennymi szczelinami i przepasciami, wzdloz ktorych wila sie droga naszego malenkiego, mikroskopijnego  autobusiczku...

A jednak! Nastroje nie zgasly.Wyzwanie wylo za oknami  autobusiku, rozpalajac w oczach obled i szalencza, nieposkromiona chec postawienia stopy na czubku piekielnej Fuji :) Przejmujacy chlod zmusil tylko do szybszego niz przewidywano zrzucenia konfekcji miejskiej i przyodziania sie w stroje gorskie. 

Wysadzono nas na 5 stacji gorskiej -Kawaguchiko, gdzie pozostalo tylko ostatnie skorzystanie z ''normalnego'' ubikatora i zakupienie tradycyjnego drewnianego kijka z dzwonkami. Kijek z dzwonkami -rzecz arcywazna na Fuji. Kijek ten przysluza sie napewno przy wspinaczce, aczkolwiek nadrzednym jego celem jest kolekcjonowanie pieczatek na kolejnych stacjach Gory i na szczycie, ktore to pieczatki z duma prezentuje sie pozniej niedowiarkom. Na nasz kijek wybralismy w wersje skrocona, mniej tradycyjna, za to latwo mieszczaca sie w walizce do Londynu :)  

...I ruszono. W podskokach! Wymijajac hordy leniwie pelznacego tlumku pozostalych zdobywcow. Pierwsze czesci szlaku malowniczo polozone nad kraina pieciu jezior pod Fuji, proste jak drut, plaskie jak deska wlewaly w wedrowcow wiadrami zludna wiare w przyszlosc. W dole drobne urokliwe miasteczka rozswietlone po zmroku tysiacami swiatel, srebrne jeziora, czarne lancuchy gorskie zza ktorych blyszczalo Tokyo i sztuczne ognie obchodzonego wlasnie Matsuri. W gorze czarne niebo o milionach gwiazd.... bajka :)

Jak to z bajkami bywa, koncza sie rownie niespodziewanie jak sie zaczely. Nasza skonczyla sie gdy po 20 minutach skrecilismy na wlasciwa czesc szlaku. Zaczely sie schody, doslownie i w przenosni. Wkroczylismy w ciemnosci, zapalilismy czolowki i dzielnie ruszylismy wyzwaniom na przeciw. Pierwszym problemem bylo skuteczne wymijanie wlokacych sie w tempie przydeptanego slimaka, grup zorganizowanych wspinaczy (zorganizowanych najpewniej dla udreczenia wspinacza indywidualnego). Grup byla niezliczona ilosc, jako ze mamy wzglednie ladny weeked w dwumiesiecznym okresie w ktorym Fuji jest dostepna. Wyprzedzanie rozpoczeto i opanowano w stopniu ktory umozliwil dalsze posuwanie sie do przodu (do gory znaczysie).

Trudnosc szlaku rosla z kazdym krokiem, odcinki trudne, pokonywane niemalze w pionie, ostre poszarpane skaly, sliskie wulkaniczne glazy, maksymalnie strome podejscia, z lancuchami ktore ciezko bylo czasem wybadac, w niektorych miejscach zawieszonymi tak wysoko nad ziemia, ze mozna bylo zejsc pod nimi ze szlaku nie zauwazajac ich.... i odcinki latwe, nie wiele rozniace sie od poprzednich... Po siodmej stacji rzednace powietrze zaczelo dawac sie we znaki, potegujac zmeczenie, na 3000 metrow zaczelismy faszerowac sie tlenem w puszce (bez niego mozna pomarzyc o wyprawach na wieksze wysokosci). Nastepnie przyszla pora na zalamanie pogody porwiste wiatry, ktore niemal zwalaly z nog, zerowe temperatury, chmury igielek lodu i w koncu zacinajacy deszcz... Coraz czesciej przystwalismy, mimo pomocy tlenowej, przy zbyt szybkim tempie powoli pojawialy sie lekkie objawy choroby wysoksciowej, zawroty glowy, blyskawiczne meczenie sie, przyspieszona akcja serca...

Przyszedl czas na czestsze postoje na szlaku i dluzsze odpoczynki przy schroniskach i stacjach (przy tej pogodzie i temperaturze bezlitosnie mrozace tylek;)) Dodatkowo gora okazala sie byc lekko ''przeladowana'' schroniska nad siodma stacja przepelnione a szansa na zatrzymnanie sie w nich nawet na chwile i ogrzanie niemal rzadna. W planach mielismy krotki 2 godzinny nocleg na wysokosci stacji osmej..... z kazda kolejna stacja widmo zamarzniecia lub padniecia ze zmeczenia zagladalo coraz glebiej w nasze zamrozone na kostki lodu zrenice. W koncu, po okolo pieciu godzinach udreki, okolo polnocy, udalo sie zachaczyc w ciepelku, wsunac sie w cieplutki suchy spiwor, pod kocyk, ulozyc glowe na poduszce (z grochu;)) i wsluchujac sie w wyjacy wokol schroniska wiatr, zmruzyc oko.

Ze schroniska do szczytu i upragnionego wschodu slonca pozostalo okolo 500 merow i okolo 2 godzin piecia sie w gore. Po energetycznym odpoczynku i wiekszym posilku nabralismy sil i ochoty do ponownego wejscia w koszmar zewnetrznego swiata... na szczescie pogoda nieznacznie sie poprawila, przynajmniej skonczyly sie deszcze... a po okolo 200 metrach wedrowki chmury zaczely sie rozstapywac powoli ukazujac nam najnbardziej niesamowity brzask jaki mielismy przyjemnosc ogladac...  

Polepszajace sie warunki i nieziemskie widoki doladowaly baterie naszego optymizmu i wyposazyly nas w dodatkowy naped, byleby zdazyc stanac na szczycie przed sloncem. Latwo nie bylo, na szlaku zaczelo byc powaznie tloczno a wymijanie nie wchodzilo juz w rachube....

Jednak udalo sie, na doslownie 2-3 minuty przed wschodem (4:37) zdobylismy szczyt Fuji :).... Chmury ktore teraz dosc szybko przeplywaly i nadplywaly co jakis czas zmniejszaly widocznosc niemal do zera, jednak rowniez w pore jak sie pojawily tak zniknely odslaniajac naszym oczom to niesamowite widowisko.... Z kazdym kolejnym rozblyskajacym niesamowitym swiatlem promieniem publicznosc zgromadzona na szczycie krateru, symultanicznie ochala i achala w zachwycie, co samo w sobie bylo calkiem zachwycajace ;) Zdjecia niestety nie oddaja pelni wydarzenia...

Ponizej: Tori tuz przed szczytem (utoniete w chmurze ''z nienacka'')


Widownia czeka na przeplyniecie kolejnej zaslony chmurnej

Arturo, nasz mega kijek i obelisk na szczycie Fuji :) (w tle kijek wlasciwych rozmiarow!)

Na szczycie zorganizowano pare punktow ogrzewczych, serwujacych gorace napoje, goracy ramen (zupa z makaronem) curry i inne proste pokrzepiajace potrawy, a takze miejsca w ktorych stempluje sie swoje kijki ;) Obie opcje z radoscia zaliczylismy :)


Po odpoczynku i posilku, wraz z wszechogarniajacym zmeczeniem naplynela decyzja o zejsciu.  W przeciwienstwie do nocnych trudow, trudy dziennie zostaly wzbogacone o fantastyczno-przerazajace widoki ;) 

Na takie obrazki natknelismy sie wiele razy, moze zbyt wiele. O ile w drodze powrotnej temperatury dosc szybko rosly w miare schodzenia w dol, i taki odpoczynek nie dziwil, o tyle w nocnej porze, przy wczesniej przez nas wspomnianej pogodzie,  widok ''fantazyjnie'' przycupnietych (badz spiacych (?!)) tu i owdzie amatorow mrozil krew w zylach....  (w ostatnich dniach zanotowano 3 przypadki zamarzniecia.....)



Widoki podczas schodzenia pozwalaly na chwile zapomniec o bolu. Zejscie bowiem, pomimo teoretycznie latwiejszej trasy, wydalo sie dziesiec razy trudniejsze od wejscia na gore. Niekonczacy sie zygzak zuzlowo, pylowo, kamienistej sliskiej trasy, wyczerpanie po calonocnym wspinaniu, i przeszywajacy bol maksymalnie przeciazonych schodzeniem nog... to zla slawa Fuji. Nie trudno tez przy takim zmeczeniu o utrate koncentracji i kontuzjie... Odpoczynki jedynie pogarszaja gehenne, a powstanie z takiego odpoczynku graniczy niemal z cudem, postanowilism wiec jedynie przystawac na zaczerpniecie wody lub zagryzke snickersa... cisnienie do toalety odleglej o 100 minut drogi znaczaco polepszalo nasze tempo ;)... W przeciwienstwie do lodowatej nocy, dzien rozpalil nas do czerwonosci. Zygzak naprwde byl nieskonczony i nieustannie powraca w najczarniejszych koszmarach sennych... jednak udalo sie dotrzec skad wyruszylismy, przezyc i dojechac do Tokyo. Wrazenia niezapomniane. Polecamy, acz sami cieszyc sie jeszcze nie potrafimy w pelni z osiagniecia... moze gdy paraliz nog i wszelkich miesni ciala minie ;) ...i zapewne drogowskazem bedzie dla nas przyslowie japonskie: ,,You are wise to climb Mt. Fuji, but a fool to do it twice''...




http://live-fuji.jp/fuji/scott/quotes.html

 

No comments:

Post a Comment