Tuesday 30 June 2009

On Top of the World :)

Jestesmy zahipnotyzowani urokiem Tokio!...

W niedziele urzadzilismy sobie randke w Cerulean Tower w dzielnicy Shibuya (ta z ‘’Lost in Traslation’’ :) Zdecydowanie to magiczne miejsce 184m ponad ziemia stalo sie jedenym z naszych cudow swiata. Widoki naprawde sa nieziemskie. Nastrojowe dzwieki fortepianu, Tokio tonace w milionach swiatel, rybka, krewetki i egzotyczne drinki na 40 pietrze, smakuja jak bajka ...zwlaszcza w najwspanialszym towarzystwie na swiecie :) 


Monday 29 June 2009

Kulinarnie spod rozy :)

Po wizycie na wonnym markecie, ucielismy sobie drzemke, ktora jak to u nas bywa przeciagnela sie do poznych godzin popoludniowych. Pogoda dopisywala wiec gdy tylko slonce ukazalo sie naszym oczom, pobieglismy w kierunku dalszych eksploracji Tokyo. Tym razem pokusilismy sie na (nie)maly shopping i zwiedzanko dzielnicy Asakusa (a- sock-sa).

Glowna ulica Kappabashi-dori to raj w ktorym rzesze restauratorow i kucharzy zaopatruje swoje przybytki kulinarne w chyba wszelkie mozliwe na swiecie utensylia . Mozna tutaj kupic wszystko od papierowych neonow oswietlajacych knajpki i ulice, przez najbardziej wyszukane naczynia, meble, kasy fiskalne, po paleczki i setki kosmicznych kuchennych gadzetow 

Czasem warto zboczyc z przewodnikowego szlaku :) 

(Na tej ulicy wstapilismy na obiad do pierwszej napotkanej restauracji. Wybralismy katsu z kurczaka i katsu z wieprzowiny. Moglibysmy przysiac, ze owy kurczak i owa wieprzowina wyrosly z tego samego zwierzecia (wolimy nie snuc domyslow z jakiego;) ) ...i wlasnie dlatego codzienne wieczorne poszukiwanie miejsca do zjedzenia zajmuje nam wieeeeeele wiecej czasu ;))



Wychwalana w przewodnikach swiatynia Senso-ji z okresu wczesnego Edo, musi stanowic wspanialy widok....tak sobie wyobrazamy, jako ze oczywiscie odbywa sie wlasnie generalny remont jej zewnetrza... Na zdjeciu zaledwie swiatynna brama burzy - Kanimarimon, z mega lampionami, i bostwami chroniacymie swiatynie Fujin- bog wiatru, oraz Raijin- bog piorunow. A za nami druga najwyzsza pagoda w japonii....w ksztalcie ciastka, jak mi sie wydaje... badz ciastka robione sa na ksztalt pagody... :)



Na droge powrotna do domu, dla odmiany, wybralismy rejs po Sumida-gawie. Lovely:)


Inhalacje rybne...

Sobota 4 rano, poderwalismy sie z lozka, by w podskokach udac sie ogladac martwe ryby. Tsukiji – to jedno z najslynniejszych miejsc w Tokyo. Market rybny, o ktorym mowi sie ‘’ Jesli cos zyje w morzu, to z pewnoscia mozesz kupic to na Tsukiji’’. Dziennie sprzedaja tu 2246 ton ryb, wartych 1.8 biliona Yenow... 
Do Tsukiji z Ginzy, gdzie mieszkamy mamy 15 minut spacerkiem, wzdluz wiezowcow Shiodome. Tokio o tej porze jest  niemal wyludnione, co robi niesamowite wrazenie...




Ponizej typowy dla Tsukiji widoczek -oprawca podczas oprawiania. Byl to drugi czynnik, ktory wzmagal moje poczucie slabosci...

Pierwszym czynnikiem, byl niewatpliwie  wszedobylski smrodek rybno -mieczakowy, ktorego na Wasze szczescie zdjecia nie oddaja... Zapaszek ten, wraz z goracem  i wysoka wilgotnoscia stanowil mieszanke omdlewajaco -wybuchowa. Niektorzy (Arti) radzili sobie z ta niedogodnoscia znakomicie, inni (Anya) musieli uciekac sie do zaawansowanych technik zapobiegajacych utracie pozycji pionowej, oraz powazniejszych komplikacji wewnetrznych.  W przeciagu paru chwil zorientowalam sie iz stoiska z mieczakami, emanuja nieco znosniejsza wonia niz stoiska typowo rybne. Obralam wiec strategie, w ktorej zaczerpnawszy oddechu na stanowisku mieczakowym, zanurzalam sie w gestej aurze Tsukiji,  by w ulamku sekundy zlokalizowac i dotrzec do kolejnej oazy tlenowej... Udalo sie w ten sposob przemierzyc nieprzemierzone Tsukiji :)

A oto kilka atrakcji, ktore przyciagnely wyczulone oko fotografa:




W kategori estetycznej owe figlarnie poskrecane osmiorniczki, zyskaly nasze najwieksze uznanie: 


A tu juz aukcja tunczyka, z ktorej przedewszystkim slynie Tsukiji. Ceny tej ryby siegaja tu niebios. Moze i dlatego gdy pare miesiecy temu, pewnien turysta osmielil sie poglaskac cenna mrozonke, aukcja zostala zamknieta dla szerszej widowni. Nam jednak udalo sie wsliznac, by strzelic kilka fotek i nastepnie w efektownym stylu zostac wyrzuconym na zewnatrz... 





Wtapiajacy sie w otoczenie straznik-ninja na Tsukiji. Lata praktyki zawodowej pozwolily tej personie na doskonaly kamuflaz, na ponizszym zdjeciu bezbledna imitacja pewnego rzadkiego gatunku ryby...


Tradycja mowi ze wizyte na Tsukiji powinno zakonczyc sie sniadaniem z sushi. Po inhalacjach rybnych jednak bylam swiecie przekonana ze ryby przez miesiac do ust nie wezme.... Wracajac do domu zakupilismy lody z zielonej herbaty i ...sushi :)  

Sunday 28 June 2009

Sushi z podlogi

Piatek obfitowal w niewiele zdazen jako ze wiekszosc dnia spedzilam jeszcze na lekkim rauszu jet lagowym. Nie majac sil na cokolwiek innego, lezalam w poscielach oplakujac MJ, niegasnaca gwiazde mojego dziedzinstwa, sluchana po nocach na mojej pierwszej kasecie magnetofonowej, na moim pierwszyszym magnetofonie sony!... W poludnie wpadla przemila japonka zmieniajaca posciel i reczniki. Okazalo sie, ze tez oplakuje, moze i nawet bardziej niz ja, wiec oplakiwalysmy razem w jezyku japanglish (badz englanese), ktory to jezyk coraz bardziej mnie wciaga...  


Wieczor za to nalezal do weselszych. Wybralismy sie z Arturo na sushi. Znalezienie dobrej, relatywnie nie powalajacej cenowo surowej ryby, wbrew pozorom, jest w Tokio nie lada wyzwaniem. Sushi traktowane jest tu bardziej jako sztuka i swego rodzaju celebracja posilku, niz jak to znamy z zachodu, niemal fastfoodowa produkcja. Takze zwykle kucharze specjalizujacy sie w tej potrawie zwykle wysoko cenia swoje umiejetnosci. Udalo nam sie w koncu trafic na zaciszny kacik w tradycyjnej japonskiej sushi-ya. Tradycyjne restauracje charakteryzuja sie tradycyjna etykieta, a wiec przy wejsciu sciagamy butki, zostawiamy w specjalnej szafce, po czym dreptamy do zacisznego pokoiku, nierzadko z zasuwanymi drzwiami, za ktorymi znajdziemy tradycyjne maty tatami, z poduszeczkami do siedzenia i tradycyjny naprawde niiiiiiski stolik, przy ktorym nalezy kleknac. Nasz tradycyjny stolik, na szczescie posiadal udogodnienie w postaci miejsca na opuszczenie nog pod stolikiem. Po pieciu sekundach kleczenia z radoscia z udogodnienia skorzystalismy. Tradycyjny jest takze jezyk zamawiania dan –japonski. Ku naszej radosci okazalo sie jednak ze slynna japonska technika zawitala i w progi tradycji, mianowicie kazdy stolik mial interfejs, z ktorego, za pomoca obrazkow i japonskich znaczkow mozna wybrac sobie potrawy bez koniecznosci interakcji z niedomyslnym kelnerem. Po rozgryzieniu interfejsu, japonskie piwo zaczelo lac sie strumieniami, kolorowe polmiski przyplywaly i odplywaly, bylo coraz weselej i coraz smaczniej.... zakochalismy sie w Tokio :)

Thursday 25 June 2009

Nadmiar pierwszych wrazen

Po pierwsze, mam nadzieje ze to co napisze bedzie sie trzymalo przyslowiowej kupy. Jako ze moje mysli dzis wyjakowo powolnie przepelzaja przez ospale neurony, moglabym rzec, iz czesc z nich wogole sie nie porusza ;)

Ale przyjechalam, nareszcie! Po 2 godzinach przedzierania sie z centrum Londynu na lotnisko, 2 godzinach przedzierania sie przez lotnisko i masakrycznym dlugim locie, z ktorego przespalam tylko 1,5 godziny, reszte czasu (czyli 10,5 godzin) spedzajac na ukladaniu sie do spania, znalazlam sie w koncu na lotnisku Narita, z ktorego tylko 90 min jazdy autobusem dzielilo mnie od dojazdu do centrum Tokyo. Dzieki niebiosom autobus zatrzymuje sie przy hotelu sasiadujacym z budynkiem w ktorym pracuje Arturo, takze dalsza 10 minutowa wedrowka do domu –razem :) - z byla juz czysta przyjemnoscia...


Po krotkich zakupkach jedzeniowo lunchowych, na ktorych zapoznalam sie z osobliwymi realiami tokijskiego mini marketu (ktore okreslajac w skrocie, wywoluja poczucie glebokiej konsternacji, budza swiadomosc bycia pylkiem we wszechswiecie przedziwnych form opisanych przedziwnym jezykiem), wrocilam do mieszkania, gubiac sie po raz pierwszy, po czym bedac juz na granicy smierci glodowej wgryzlam sie w zakupiona kuleczke ryzowa, ktora okazala sie zawierac w swoim centrum niespodzianke, w postaci obslizglego, wielkiego kawioru z mintaja... delikates pewnie dla wielu, dla mnie widok skutecznie zabijajacy jakikolwiek apetyt...Majac glod z glowy, pozostalo wiec juz tylko opasc w posciele, co tez uczynilam w przeciagu ulamkow sekudny zapadajac w sen nieprzenikniony.


Wieczorem wybudzono mnie ze stanu letragu i wybralismy sie na kolacje. Tokio obfituje w restauracje rozmaitego kalibru. Mamy takie dziwne przeczucie, ze zywiac sie codziennie w ten sposob, nie starczylo by nam zycia by obskoczyc je wszystkie. Na jednej tylko ulicy mozna zliczyc ich setki, poukrywane za malutkimi drzwiami, wcisniete w minimalne przestrzenie, niektore z nich maja kilka tylko kilka stolikow. Ale urocze, niepowtarzalne i zdecydowanie chcialoby sie doswiadczyc ich wszystkich. Zdecydowalismy sie w koncu na kuchnie.... wlasnie, na jaka kuchnie sie zdecydowalismy? ... malezyjska, tajska?... byloby dobrze nie miec tych jet lagowych dziur w pamieci ;) W kazdym razie bylo przepysznie, kolorowo, z talerzami ubranymi w kwiaty i pysznym zimnym drinkiem, ktory po wielu godzinach spedzonych w klimatyzowanych pomieszczeniach, zabil moje struny glosowe. Reszte wieczoru spacerowalimy po cudnych uliczkach Ginzy, o ktorej jeszcze nie raz wspomne... ...tymczasem z powrotem dopada mnie sennosc.... so good night... Oyasumi nasai ;)  


Thursday 18 June 2009

,,Oczywiscie, ze za Toba teeeeeesknie!....

.....i zaczyna mi brakowac uprasowanych koszul......'' ;)



Tuesday 16 June 2009

Gorzka zemsta krzaczkow

Otoz jak podaly nienamacalne zrodla Tokijskie, na japonskim horyzoncie w pierwszych, traumatycznych dniach pobytu Arturo na obcej ziemi, pojawily sie pierwsze wyzwania. Na ich czele krucjata po antiperspirant i szampon. Poprzeczka w postaci opakowan w jezyku krzaczkowym zostala jednak postawiona w tym przypadku zbyt wysoko... Wystapila powazna obawa przed pomylkowym uznaniem srodka dietetycznego za szampon, badz masci na hemoroidy za antiperspirant, gama mozliwosci omylek w tym przypadku wydaje sie nie miec konca... Jako przykladna przyszla zona, wyciagajac pomocna dlon dla mojego, pachnacego coraz mniej zachecajaco Arturo, podjelam sie rozwiklania krzaczkow katakany, hiragany i innych tam kanji na stronie japonskiego body shopu. Przepelniona duma, przepelzlam przez oczoplasujacy gaszcz, by przy koncu tej podrozy odkryc mape sklepow obfitujacych w szampony i mydelka!...Yeah!!! .... Owoce mej pracy z satysfakcja przekazalam Tokijskiej polowce.....z przykroscia odkrywajac ze trudy me nie zostaly jednak docenione... Arturo jakos nie chetnie chcial emanowac w pracy aromatem bodyshopowej brzoskwinki, truskawki czy tam innej lawendy ? Gdzie sa meskie kosmetyki, pyta, gdzie?? .............. Minelo pare tygodni, sytuacja zdaje sie poprawiac, w zwiazku z odnalezieniem sklepow o szerszym asortymencie, zawierajacym produkty opatrzone angielskopodobnymi etykietami :) Z optymizmem patrze w przyszlosc :)

Co do Japonii samej w sobie... Jako ze Arturo ma ograniczone zdolnosci w ustnym przekazie jakichkolwiek wydarzen, Tokio widziane jego oczami i oddane jego slowami, jawi mi sie jako metropolia krytycznie uboga w atrakcje, nuzaca, acz miejscami smieszna, deszczowa, pracowita i generalnie nie warta swieczki ;)... Na pytanie, gdzie byles w ten weekend, co robiles, co ciekawego zobaczyles, mozna spodziewac sie pelnych niespodziewanych zwrotow akcji i dreszczykow emocji, nie majacych konca elaboracji...

Aczkolwiek podejme sie proby streszczenia jego opowiesci na temat wyprawy do jakiejstam dzielnicy, ktora wygladala uderzajaco podobno do nastepujacego zdania zlozonego ‘’To jest tam gdzie jest ta cala smieszna elektronika. Bylo smiesznie, ludzie byli tacy zabawni i wszystko bylo smieszne....’’ Czesto w jego narracji pojawiaja sie poetyckie opisy swiata przyrody (‘’lalo caly dzien’’) kulinarnych przygod i rozmaitosci kuchni (‘’bylem w tej restauracji ale nie smakowalo za dobrze’’ ) lub ekscytujacych trudow zycia codziennego (‘’opracowanie jak sie spuszcza wode w kiblu zajelo mi jakies pol godziny! i nie wiem czy sobie przy tym nie wylaczylem cieplej wody w lazience’’(... tak a propos toalety to z pewnoscia pokusze sie na osobny post ;)! ))... Tak. I to wlasnie jest moj Mickiewicz Adam! :)

Takze, musze przyznac, karmiona tymi teczowymi opowiastkami, oczekuje na swoj wyjazd jak na szpilkach... A powaznie, to nie jest tak najgorzej, zwykle seria wyczerpujacych pytan jednakze udaje mi sie otrzymac satysfakcjonujace mnie wypowiedzi. Lata praktyki :)  

Moj wylot juz za tydzien, wiec nareszcie zaobfituja blogowe relacje :) 


My recent wisdom :)

‘’So fail. Be bad at things. Be embarrassed. Be afraid. Be vulnerable. Go out on a limb or two or twelve. You will fall, and it will hurt. But the farther you fall, the higher you will rise. The higher you rise, the clearer your future becomes. Failure is a gift, welcome it. There are people who spend their whole lives wondering how they became the people they became, how certain chances pass them by, why they didn’t take the roads less traveled. Those people aren’t you. You have front row seats to your own transformation and in transforming yourself, you might transform the world. It will be electric, and I promise it will be terrifying. Embrace that; embrace the new person you’re becoming. This is your moment. I promise you, it is now, not to two minutes from now, not tomorrow, but really now. Own that, know that deep in your bones, go to sleep every night knowing that, wake up every morning remembering that, and keep going.”

Nie wiem, skad wzielam ten cytat, ale musze go sobie dobrze zapamietac ;)