Wednesday 2 December 2009

Z wieczoru, z przykominka, z serca pomrukow...

Majowa Syberia (olej na plotnie 52x60) 


...tam gdzie nas nie ma

gdzie jest najlepiej

w szczeline snu

w zaokraglenie bramy

w obce cieple ramiona

uciekamy...



Wednesday 11 November 2009

Apdejcik japonski, czyli relacje ktorych nie bylo...

Pod czerwonym grzybkiem, pod krzaczkiem pozimek.... a scislej mowiac pod cedrowym lasem masywu Koya San, w prefekturze Wakayama, na poludnie od Osaki, w klasztornym kompleksie, mieszkaja sobie buddyjscy mnisi u ktorych przyszlo nam goscic ostatniego lata. Wydarzenie na miare uwiecznienia w cyberprzestrzeni, wiec po dluzszej przerwie w transmisji zebralo nam sie na notke.

Caly kompleks sklada sie ze 110 klasztorow i dwoch ulic mieszkalnych na krzyz. Od roku 816, kiedy to legendarny mnich Kobo Dashi przybyl tu i zalozy religijna osade, czas zatrzymal sie w tym malym raju. Poza grastka podrajcowanych turystow pojawiajacych sie z misja wetkniecia swoich wyszukanych obiektywow w kazdy mozliwy zakamar, i druga garstka slamazarnych pielgrzymow... zycie biegnie tu swoim spokojmym tempem, w zgodzie z natura, w rytmie nabozenstw i codziennych obowiazkow. Gigantyczne pradawne cedry, bambusowe zagajniki otulaja malutka osade, pelna skarbow architektury, ktore same w sobie stanowia wystarczajaca motywacje do wizytacji owego zakatka Japonii, przedewszystkim jednak pobyt na Koya san daje jedyna w swoim rodzaju mozliwosc poznania klasztornego zycia mnichow od podszewki. Jest to podszewka dosyc doslowna i przedstawia sie mniej wiecej tak:


Nasza nedzna i uboga klasztorna cela ;)

Rabek filozofii nad lazienkowym kranem

Banryutei, ogrod kamienny swiatyni Kongobuji, najwiekszy ogrod tego typu w Japonii.


Jednym z gwozdzi programu naszej mnisiej przygody stala sie niewatpliwie ceremonia buddyjska na ktora zostalismy zaproszeni. Dzwony radosnie zabrzmialy przed szosta rano symbolizujac brutalny koniec naszej drzemki i poczatek czegos nieznanego. Nieznane cos okazalo sie byc ponad godzina rytmicznych jekow i zawodzen mnichow oraz dudnieniem w miedziane misy. Melancholija dzwiekow zaowocowala u obecnych nieobytych gaijinow atakiem hipnotycznej niedzielnoporannej sennosci. Podczas gdy mnisi rzesko krecili swoje mantry w kolko macieju, glowy gaijinow schylaly sie coraz nizej w kierunku podlogi, powieki ciazly, a zdretwiale od przesiadywania w jednej pozycji konczyny zaczely zyc swoim wlasnym zyciem. Nawet Arturo wydawal sie swa zwiewna sylwetka ulatywac w objecia morfeusza. Wszystko to z malym wyjatkiem w postaci Anyi, ktora to znalazla sobie absorbujace zajecie, koncentrujac sie na odparciu inwazji pajaka w rejony sparalizownych kleczeniem nog. Walka wydawala sie przesadzona, pajak magnetycznym pedem dazyl do osiagniecia swojego celu, nogi osiagnely najwyzszy stopien przerazenia opetane widmem wejscia w kontakt z pajakiem, a atak obronny w postaci starajacego sie nie zaklocac ceremonii dmuchania slabnal z minuty na minute... Wybawienie pojawilo sie w postaci mnicha zachecajacego nowicjuszy do posypania kadzidlem czegostam... Kto byl pierwszys w kolejce?...
Tak i oto uplynely nam pierwsze i ostatnie experiencje buddyjskie. Na uwienczenie nabozenstwa, podczas rozchodzenia sie wiernych i niewierzacych w kierunku sniadania, nastapilo ceremonialne acz nieoczekiwane przywalenie glowa w dzwon wiszacy u sufitu... Pytanie za sto punktow, kto przywalil? ;)


Pajak!...

Echo dzwonu przeplywalo wciaz przez klasztorne korytarze, gdy zasiadalismy do sniadania. Trzeba przyznac mnisi okazali sie nad wyraz troskliwi, pytajac przy kazdym kolejnym nadchodzacym daniu o stan glowy, podsmiechujac sie dyskretnie pod nosem... Degustacja menu rozpoczela sie od wodorostow z ryzem, kolejno przeszlismy do gabki kapielowej w sosie (zabijcie jesli to nie byla gabka!), korzonkow w occie, zupy z wodorostow, wodorostow zasmazanych, grochu w lupinkach w tysiacu postaci, calkiem smacznych korzonkow w bialej mazi, kiwi, melona i zielonej herbaty. Przysiegamy smakuje o niebo lepiej niz brzmi, aczkolwiek niezmiennie daleko nam do konwersji na wegetarianizm :)


Arturo spozywa swoj czarujacy jarzynowy zestaw, w tle brzmieje echo dzwonu.
Zupa z gwozdzia z wodorostem i dwoma cukierkami
Pomieszczenie jadalne tzw. stolowka
Pomieszczenie jadalne, widok w kierunku przeciwnym do poprzedniego


Po sniadaniu, na trawienie mily spacer po olbrzymim buddyjskim cmentarzysku Oku-no-in. Noca dnia poprzedniego, odbywal sie spacer podobny, a raczej mrozace krew w zylach podejscie do spaceru. Najwspanialej przedstwia sie w gestej mgle, z kamiennymi latarniami oswietlajacymi aleje... Za dnia jest to miejsce magiczne, pelne historii i legend, stare i wielkie jak cedry i jak pajaki na cedrach mieszkajace. Niezapomniane i niepowtarzalne jak wizyta w Koya San... Z ktorej to wizyty wiecej fotek w miejscu wiadomym.



Cedr, ujecie z pozycji nażwirzelezacej
Nagrobki 'kulkowe', nasze ulubione
Glowna aleja Oku-no-in


A tak przedstawia sie typowy mnich po godzinach, po pogoni za autobusem, zegnajacy swoich gosci na dworcu i dostarczajacy im zgubiony w klasztorze telefon (szczegolna uwage kierujemy na koszulke)...


Wednesday 28 October 2009

Przerywnik deserkowy :)

Tuesday 6 October 2009

Skfierczace jaja i wykfintne farfocle

Po pierfsze, dzis z braku okazji do napisania posta, okazja uznajmy atak (Swinskiej?) Grypy, aka Swine Flu, ktora to rozlozyla 100% mieszkancow naszej rezydencji na lopatki, przeksztalcajac nas w biadolace zwloki, bezwladnie zalegajace, a w przyplywach energii smetnie snujace sie po domu (z przewaga zalegania). Oczywiscie zarazek postanowil uraczyc nas swym towarzystwem w ''najdogodniejszym'' z mozliwych momentow, kiedy to waza sie losy wszechswiata... Mimo smiertelnego delirium wiec, polowa z nas, klnac pod nosem postanowila ''skoczyc'' do pracy, polowa zmusza sie do logicznego myslenia i zglebiania paru kluczowych ksiazek (i pisania tego bes zensownego posta)...  

Po ftore, natchnal mnie byl kulinarnie artykul o rzekomym emigracyjnym obrastaniu w tluszczyk i upodobnianiu sie przybyszow do ludnosci tubylczej. Ze niby to statystycznie wyjezdza nas z tad, w zaleznosci od przypadku, az do parudziesieciu % wiecej niz przyjechalo (i nie chodzi tu bynajmniej o liczbe osobnikow w populacji)... Iz jakoby, juz w sekundzie przekraczania srefy granicznej jUKeja  pecznieja nam brzuchy, puszczaja szwy, pekaja guziki... Oh, ryli?  ;)

O ile, co prawda, krzywa (londynskiej) konsumpcji uksztaltowala z Arturo pelnowartosciowego faceta, a nie jakiegos tam szczypiorka, jednakze ja wciaz nikczemnie zanizam statystyki, mogac sie pochwalic zaledwie mizernymi osiagami, zeby nie powiedziec przyrostem ujemnym...

..Totez po tszecie, w ramach staran i dazen do brytyjskiego kanonu piekna, ktory sobie upodobalismy, a takze w ramach walki z Pork Flu, dzien rozpoczeto pocieszeniowym sernikiem.... Od sernika  plynnym ruchem przeszlismy do obiadu, na ktory skladal sie Full English breakfast. W roli glownej jajo na toscie, oblozone rozmaitymi farfoclami... W tej wykfintnej, tradycyjnej potrawie, tluszcze wielonienasycone wykorzystuje sie jako medium do smazenia pozostalych tluszczy i cholesterolow  w postaci  bekonow, fasol, jajkow i kielbas. Uwienczeniem  tluszczu... znaczy sie sniadania, to znaczy obiadu sa zwyczajowo serniki... 


Oczywiscie starania takie jak te (choc zazwyczaj bardziej ambitne) nie biora sie z nikad. Poparte sa licznymi wymierzonymi w nasza strone atakami zywnosciowymi. Jestesmy bowiem namietnymi widzami paru(nastu) programow pobudzajacych kubki smakowe... Nie bez znaczenia sa tez wplywy innych, pozatelewizyjnych osobistosci (tu podziekowania dla nieswiadomie pomocnych w tym dziele) kulinarnie zapalonych przyjaciol, krewnych i znajomych, czy tez ostatnio, tzw. ‘’Sasiadow z Cavendish’’, publikujacych nam w twarz artylerie swoich kulinarnych osiagow ;)  

...Gdyby ktos pytal, dzis wypelniam bloga w mysl zasady: gdy masz za wiele do zrobienia zajmij sie czyms innym...


(Dzisiejszy program sponsorowaly literki S & F oraz G i moze jeszcze D... jak Delirium... )

 

 

Thursday 17 September 2009

Perly z Lamusa

Rozleniwiony, rozkoszujacy sie domowymi pieleszami, zespol redakcyjny niespiesznie prezentuje adekwatny przerywnik fotograficzny pod roboczym tytulem ’Pozycje Magiczne’.  Cykl utworzony zostal  w holdzie narkoleptycznej elastycznosci japonskiej klasy robotniczej (i nie tylko). Tlumaczac z Polskiego na nasze: w holdzie zdolnosci zasypiania narodu japonskiego wszedzie, o kazdej porze i w kazdych warunkach. 

Wnikliwa obserwacja i analiza tegoz niezwykle rozpowszechnionego zjawiska, utwierdza w przekonaniu, nie tyle o kulturowej ale ponad wszystko anatomiczno- przystosowawczej przepasci, ktora oddziela Japonie od reszty swiata. Niespotykana gibkosc zapadajacych w sen, zdumiewajaca przypadkowosc obranych miejsc spoczynku, fantazyjne, niemal artystycznie skomponowane pozy... a jednak wydajace sie byc dzielem przypadku. Poza skromna kolekcja uwiecznionych na zdjeciach okazow, pozostaje (ku rozpaczy) nieskonczonosc tych, ktorych nie udalo sie uchwycic obiektywem. W pamieci naszej pozostaja jednak na zawsze persony zastygle w finezyjnych ksztaltach, jakze czesto wykraczajacych poza granice pojecia ludzkiego...


Na pierwszych...ekhm... przezroczach :) , ktore stanowia delikatne wprowadzenie do owego magicznego swiata, widzimy znane powszechnie takze i nam Europejczykom, klasyczne zestawienie: czlowiek - lawka parkowa


Kolejne fotografie ukazuja kolejny stopien wtajemniczenia, a wiec odstepstwo od luksusu lawki na rzecz kraweznika. Podczas gdy poprzednie modele snu stosowane sa glownie przez osoby z nizszych szczebli drabiny spolecznej, ten wydaje sie byc zarezerwowany dla klas wyzszych, co niejednokrotnie odzwierciedlone jest w odzieniu podmiotu spiacego. Od tego momentu posuwac sie bedziemy tym tredem, a wiec im wyzsza klasa, tym wiekszych ewenementow mozemy sie spodziewac. Mozna wrecz przyjac, iz niewygodnosc i unikalnosc pozycji oraz nikczemnosc lokalizacji sa odwrotnie proporcjonalne do statusu spolecznego. 


Ponizej dynamiczny czteroklatkowy obraz przedstawiajacy heroiczna walke z upadkiem i wiotkoscia kobiety. Scena wielce metaforyczna, przywolujaca redakcji na mysl zamierzchle dzieje upadku naszej matki Ewy. Kobieta staczajaca sie na dno (kieliszka) poznania. Mezczyzna, jej nieodlaczny towarzysz, opoka, w trudach starcia z natura, pod naporem niezwyciezonego ciezaru, opada na kolana, stacza sie za kobieta na posadzke Swiata.  Kurtyna.  ...Ale co kto woli :)




...tak wiec... ''Mezczyzna Upadly''...

Dla odmiany, kolejne przezrocze wprowadza element radosnej rubasznosci, frywolnej beztroski i powiew rubensowskiego ksztaltku (ksztaltem tego nazwac nie mozna)

Na koniec, nasza perelka, pozycja zatytuowana 'Zglebianie Trotuaru'.

Jako, ze zakres prezentacji jest mocno ogranicznony, redakcja GORACO poleca zapoznanie sie, z cudzym, wysmienitym materialem zdjeciowym, ktory znajduje sie 

tu: http://www.dannychoo.com/post/en/1096/Japan+Public+Sleeping.html 

i tu: http://www.dannychoo.com/post/en/20295/Japan+Public+Sleeping+4.html 


Z pozdrowieniami!!!

A&A :)

Wednesday 29 July 2009

3776 metrow cierpienia

Noc z 25 na 26 dzulaja roku 2009 byla noca szczegolna. Wespnieto sie bowiem w owa noc na Gore, i mowiac Gore mamy na mysli GORE a nie jakas tam popierdowke. Byla to Gora jeku i rozpaczy, Gora przeszywajacego na wskros bolu i szczekania zebami, w koncu i pomimo wszystko Gora zachwytu i marzen... Ale od poczatku...

Podsycajace sceptycyzm wspinaczkowy strugi deszczu, poprzedzielane strumieniami zaru lejacego sie z nieba, nie byly dobra wrozba na dzien poprzedzajacy wiekopomny wyczyn. Arturo, wbrew wszelkim przewidywaniom, prognozom i przepowiedniom meteorowyprawologicznym od paru dobrych dni nasycal sie ekscytacja i swietym przekonaniem, ze jednak uda sie Gore zdobyc. Do piatku nasiaknal negujacym zla pogode optymizmem na tyle, by zarezerwowac bilety na autobus. W sobotni pochmurno-upalny poranek zarzadzil zakupy oprzyrzadowania oswietlajacajacego, zapasow glukozy i kulek ryzu. Po interesujacych zakupach swietlno cukierniczych, ekscytacja nieunikniona jednak wyprawa przeniknela w koncu na Anye. (Najbardziej prawdopodobne, mial w tym swoj udzial sniadaniowy bajkowy deser, na ktory zabral ja Arturo tegoz samego poranka. Desery bowiem czynia w niektorych wypadkach cuda:) )


Tak wiec klamka zapadla. Popoludniu wladowano sie do autobusu wiozacego oblakanych i niespelnarozumu na piata stacje szlaku Yoshida -zwana Kawaguchi, skad nasza niezmordowana druzyna rzucila sie w dzikim tempie do zdobywania szczytu Fuji san - najwiekszego symbolu Japonii :)


Szlak zdobywczy jawil sie w rozowych barwach, przynajmniej na tym planie :)


Po raz pierwszy na horyzoncie ukazal sie nam upragniony stozek, od zachodu przykryty mieciutkim plaszczykiem chmur... Z poczatku to co wydawalo sie byc malym perfekcyjnie uformowanym krecim kopczykiem, zgrabna kupka wulkanicznego pylu, wkrotce zaczelo w zastraszajacym tempie rosnac i peczniec . Jak to w przyrodzie bywa, im bardziej do Fuji podjezdzalismy tym grozniej na nas patrzyla, tym stromsze robily sie jej zbocza a mieciutki plaszczyk chmur okazal sie byc kotlujacym sie klebowiskiem lodowatej wilgoci, zawieszonym nad bezdennymi szczelinami i przepasciami, wzdloz ktorych wila sie droga naszego malenkiego, mikroskopijnego  autobusiczku...

A jednak! Nastroje nie zgasly.Wyzwanie wylo za oknami  autobusiku, rozpalajac w oczach obled i szalencza, nieposkromiona chec postawienia stopy na czubku piekielnej Fuji :) Przejmujacy chlod zmusil tylko do szybszego niz przewidywano zrzucenia konfekcji miejskiej i przyodziania sie w stroje gorskie. 

Wysadzono nas na 5 stacji gorskiej -Kawaguchiko, gdzie pozostalo tylko ostatnie skorzystanie z ''normalnego'' ubikatora i zakupienie tradycyjnego drewnianego kijka z dzwonkami. Kijek z dzwonkami -rzecz arcywazna na Fuji. Kijek ten przysluza sie napewno przy wspinaczce, aczkolwiek nadrzednym jego celem jest kolekcjonowanie pieczatek na kolejnych stacjach Gory i na szczycie, ktore to pieczatki z duma prezentuje sie pozniej niedowiarkom. Na nasz kijek wybralismy w wersje skrocona, mniej tradycyjna, za to latwo mieszczaca sie w walizce do Londynu :)  

...I ruszono. W podskokach! Wymijajac hordy leniwie pelznacego tlumku pozostalych zdobywcow. Pierwsze czesci szlaku malowniczo polozone nad kraina pieciu jezior pod Fuji, proste jak drut, plaskie jak deska wlewaly w wedrowcow wiadrami zludna wiare w przyszlosc. W dole drobne urokliwe miasteczka rozswietlone po zmroku tysiacami swiatel, srebrne jeziora, czarne lancuchy gorskie zza ktorych blyszczalo Tokyo i sztuczne ognie obchodzonego wlasnie Matsuri. W gorze czarne niebo o milionach gwiazd.... bajka :)

Jak to z bajkami bywa, koncza sie rownie niespodziewanie jak sie zaczely. Nasza skonczyla sie gdy po 20 minutach skrecilismy na wlasciwa czesc szlaku. Zaczely sie schody, doslownie i w przenosni. Wkroczylismy w ciemnosci, zapalilismy czolowki i dzielnie ruszylismy wyzwaniom na przeciw. Pierwszym problemem bylo skuteczne wymijanie wlokacych sie w tempie przydeptanego slimaka, grup zorganizowanych wspinaczy (zorganizowanych najpewniej dla udreczenia wspinacza indywidualnego). Grup byla niezliczona ilosc, jako ze mamy wzglednie ladny weeked w dwumiesiecznym okresie w ktorym Fuji jest dostepna. Wyprzedzanie rozpoczeto i opanowano w stopniu ktory umozliwil dalsze posuwanie sie do przodu (do gory znaczysie).

Trudnosc szlaku rosla z kazdym krokiem, odcinki trudne, pokonywane niemalze w pionie, ostre poszarpane skaly, sliskie wulkaniczne glazy, maksymalnie strome podejscia, z lancuchami ktore ciezko bylo czasem wybadac, w niektorych miejscach zawieszonymi tak wysoko nad ziemia, ze mozna bylo zejsc pod nimi ze szlaku nie zauwazajac ich.... i odcinki latwe, nie wiele rozniace sie od poprzednich... Po siodmej stacji rzednace powietrze zaczelo dawac sie we znaki, potegujac zmeczenie, na 3000 metrow zaczelismy faszerowac sie tlenem w puszce (bez niego mozna pomarzyc o wyprawach na wieksze wysokosci). Nastepnie przyszla pora na zalamanie pogody porwiste wiatry, ktore niemal zwalaly z nog, zerowe temperatury, chmury igielek lodu i w koncu zacinajacy deszcz... Coraz czesciej przystwalismy, mimo pomocy tlenowej, przy zbyt szybkim tempie powoli pojawialy sie lekkie objawy choroby wysoksciowej, zawroty glowy, blyskawiczne meczenie sie, przyspieszona akcja serca...

Przyszedl czas na czestsze postoje na szlaku i dluzsze odpoczynki przy schroniskach i stacjach (przy tej pogodzie i temperaturze bezlitosnie mrozace tylek;)) Dodatkowo gora okazala sie byc lekko ''przeladowana'' schroniska nad siodma stacja przepelnione a szansa na zatrzymnanie sie w nich nawet na chwile i ogrzanie niemal rzadna. W planach mielismy krotki 2 godzinny nocleg na wysokosci stacji osmej..... z kazda kolejna stacja widmo zamarzniecia lub padniecia ze zmeczenia zagladalo coraz glebiej w nasze zamrozone na kostki lodu zrenice. W koncu, po okolo pieciu godzinach udreki, okolo polnocy, udalo sie zachaczyc w ciepelku, wsunac sie w cieplutki suchy spiwor, pod kocyk, ulozyc glowe na poduszce (z grochu;)) i wsluchujac sie w wyjacy wokol schroniska wiatr, zmruzyc oko.

Ze schroniska do szczytu i upragnionego wschodu slonca pozostalo okolo 500 merow i okolo 2 godzin piecia sie w gore. Po energetycznym odpoczynku i wiekszym posilku nabralismy sil i ochoty do ponownego wejscia w koszmar zewnetrznego swiata... na szczescie pogoda nieznacznie sie poprawila, przynajmniej skonczyly sie deszcze... a po okolo 200 metrach wedrowki chmury zaczely sie rozstapywac powoli ukazujac nam najnbardziej niesamowity brzask jaki mielismy przyjemnosc ogladac...  

Polepszajace sie warunki i nieziemskie widoki doladowaly baterie naszego optymizmu i wyposazyly nas w dodatkowy naped, byleby zdazyc stanac na szczycie przed sloncem. Latwo nie bylo, na szlaku zaczelo byc powaznie tloczno a wymijanie nie wchodzilo juz w rachube....

Jednak udalo sie, na doslownie 2-3 minuty przed wschodem (4:37) zdobylismy szczyt Fuji :).... Chmury ktore teraz dosc szybko przeplywaly i nadplywaly co jakis czas zmniejszaly widocznosc niemal do zera, jednak rowniez w pore jak sie pojawily tak zniknely odslaniajac naszym oczom to niesamowite widowisko.... Z kazdym kolejnym rozblyskajacym niesamowitym swiatlem promieniem publicznosc zgromadzona na szczycie krateru, symultanicznie ochala i achala w zachwycie, co samo w sobie bylo calkiem zachwycajace ;) Zdjecia niestety nie oddaja pelni wydarzenia...

Ponizej: Tori tuz przed szczytem (utoniete w chmurze ''z nienacka'')


Widownia czeka na przeplyniecie kolejnej zaslony chmurnej

Arturo, nasz mega kijek i obelisk na szczycie Fuji :) (w tle kijek wlasciwych rozmiarow!)

Na szczycie zorganizowano pare punktow ogrzewczych, serwujacych gorace napoje, goracy ramen (zupa z makaronem) curry i inne proste pokrzepiajace potrawy, a takze miejsca w ktorych stempluje sie swoje kijki ;) Obie opcje z radoscia zaliczylismy :)


Po odpoczynku i posilku, wraz z wszechogarniajacym zmeczeniem naplynela decyzja o zejsciu.  W przeciwienstwie do nocnych trudow, trudy dziennie zostaly wzbogacone o fantastyczno-przerazajace widoki ;) 

Na takie obrazki natknelismy sie wiele razy, moze zbyt wiele. O ile w drodze powrotnej temperatury dosc szybko rosly w miare schodzenia w dol, i taki odpoczynek nie dziwil, o tyle w nocnej porze, przy wczesniej przez nas wspomnianej pogodzie,  widok ''fantazyjnie'' przycupnietych (badz spiacych (?!)) tu i owdzie amatorow mrozil krew w zylach....  (w ostatnich dniach zanotowano 3 przypadki zamarzniecia.....)



Widoki podczas schodzenia pozwalaly na chwile zapomniec o bolu. Zejscie bowiem, pomimo teoretycznie latwiejszej trasy, wydalo sie dziesiec razy trudniejsze od wejscia na gore. Niekonczacy sie zygzak zuzlowo, pylowo, kamienistej sliskiej trasy, wyczerpanie po calonocnym wspinaniu, i przeszywajacy bol maksymalnie przeciazonych schodzeniem nog... to zla slawa Fuji. Nie trudno tez przy takim zmeczeniu o utrate koncentracji i kontuzjie... Odpoczynki jedynie pogarszaja gehenne, a powstanie z takiego odpoczynku graniczy niemal z cudem, postanowilism wiec jedynie przystawac na zaczerpniecie wody lub zagryzke snickersa... cisnienie do toalety odleglej o 100 minut drogi znaczaco polepszalo nasze tempo ;)... W przeciwienstwie do lodowatej nocy, dzien rozpalil nas do czerwonosci. Zygzak naprwde byl nieskonczony i nieustannie powraca w najczarniejszych koszmarach sennych... jednak udalo sie dotrzec skad wyruszylismy, przezyc i dojechac do Tokyo. Wrazenia niezapomniane. Polecamy, acz sami cieszyc sie jeszcze nie potrafimy w pelni z osiagniecia... moze gdy paraliz nog i wszelkich miesni ciala minie ;) ...i zapewne drogowskazem bedzie dla nas przyslowie japonskie: ,,You are wise to climb Mt. Fuji, but a fool to do it twice''...




http://live-fuji.jp/fuji/scott/quotes.html

 

Thursday 23 July 2009

Utonieci w malownioczosci cz.III. ostatnia

12.o7.2009

Po zejsciu (zjechaniu) z gory Misen, rozpoczelismy wizytacje w rozlicznych miejscach swietych, na cale szczescie skupionych w promieniu dosc przystepnych odleglosci.

Ponizej: kamienne ogrodki w swiatyni Daigan-ji (boga muzyki). Przy swiatyniach i kapliczkach zawsze znajduje sie miejsce w ktorym mozna/nalezy obmyc rece uzywajac specjalnej chochelki. Korzystalam z tego przywileju przy kazdej okazji, byleby tylko zamoczyc choc czubek palca w czyms chlodnym, orzezwiajacym i dodatkowo uswiecajacym :) Arturo zapewne korzystal z przywilejow urlopowicza, w mysl zasady ''przeciez jestem na wakacjach!'' i o ile nie wystapila krytyczna koniecznosc, staral sie stronic od wody. Na moje szczescie koniecznosc ta nastepowala kazdego wieczora :) 


Pan ponizej () wydaje sie mowic: ''Nigdy nie przestawaj sie usmiechac, nawet jesli twoje krabowe odnoza wioda cie prosto w strone restauracji''... Osobiscie przepadamy, od czasu do czasu przekasic sobie male odnozko... jednak patrzac na to urocze stworzonko... ;)  

Ulice roily sie od mniejszych i wiekszych przyszlych przysmakow. Nad tym kaskiem spedzilismy pare minut obfotografywujac z kazdej strony. Wstydliwy i skromny szybko przepelzl w strone japonskiej jadlodajni i dalismy mu w koncu spokoj, wszak mama uczyla ze nie wolno bawic sie jedzeniem ;)

Widok zza swiatyni Itsukushimai- jina na O-torii

I samo Torii juz w trakcie przyplywu

Itsukushima -jina (ponizej) unosi sie na wodzie przyplywu (od niej pochodzi druga, mniej popularna, acz wlasciwsza nazwa wyspy -Itsukushima). Jest ona poswiecona czteram boginiom: Munakata (bogini morza), Ichikishima-hime (bogini bezpiecznej podrozy), Tgitsu-hime (bogini szczescia) i Tagori-hime (bogini spelnienia) i jest jedna z najwazniejszych swiatyn. Drewniane korytarze o bialych scianach i czerwonych belkach podporowych sa jednym z najwiekszych skarbow kulturowych Japonii. Dla nas moze ciut przeludniona za dnia, za to noca, gdy na wyspie niemal nie ma zywego ducha, wyglada najpiekniej, oswietlona kamiennymi latarniami i okraglymi lampionami z bialego papieru.



Kolejna na naszym szlaku byla swiatynia sekty Shingon nalezacej do buddzmu ezoterycznego - Dasisho -in, gdzie  przekonano nas o wyzszosci ogrodowego mnicha nad znanym skadinad z Polski ogrodowym krasnalem :) Przy czym zageszczenie mnichow ogrodowych na metr kwadaratowy bylo zastraszajace... 

...mnichow ogrodowych i kosmity (obiekt o blizej niezidentyfikowanym znaczeniu)...

Zycie religijne buddystow, mimo rozmaitych rygorystycznych praktyk tak naprawde usiane jest rozlicznymi ''drogami na skroty''. Zamiast czytac rozlegle tomy religijnych ksiag mozna przejechac sobie reka po rolkach zainstalowanych na schodach swiatyni i z glowy. Na innych schodach mozna sobie zaoszczedzic lat pracy zakrecajac rolkami przynoszacymi niewyobrazalna fortune :)



Budda ''medyczny'' i jego pomidorowe puszki :)



Nasze kulturalne zrodla nie roznia sie jednak tak bardzo... Obok wszedobylskich mnichow natknelismy sie jednak na dosc spore ilsoci wizerunkow ''siedmiu krasnoludkow''. Poswiecono, im nawet jeden z budynkow swiatyni , czczac jako bostwa szczescia.

Kolejne niezidntyfikowane bostwo: krcik, vel zabol, vel borsuk, vel..?:)

Wielka mandala usypana z kolorowego piasku przez tybetanskich mnichow.

Daisho-in, ze wzgledu na bogactwo wrazen, zakamarkow, ciekawostek i wypasione okolicznosci przyrody, i niepowtarzalne..., stala sie jedna z naszych ulubionych japonskich swiatyn :) Zachwyt nasz wyrazony zostal finalnym uderzeniem w dzwon.

Malowniczosc Miyajimy wyczerpala nas do cna, jak rowniez piekielne temperatury z ktorymi przyszlo nam obcowac. Zwiedzania bylo co nie miara i resztka sil wdrapalismy sie do ostatniego przystanku na naszej turystyczbej liscie: Senjokaku-hall. Po przestapieniu progu hallu kojacy chlod podcial nam nogi i walnelismy zwlokami o antyczna drewniana podloge. Spedzilismy dlugie chwile na wpatrywaniu sie w architekture sufitu i rozkoszowaniu sie cudownym przeciagiem, wymarzonym cieniem i swietym spokojem :) 




...i na koniec pozegnanie z Miyajimowym jelonkiem:)