Wednesday 11 November 2009

Apdejcik japonski, czyli relacje ktorych nie bylo...

Pod czerwonym grzybkiem, pod krzaczkiem pozimek.... a scislej mowiac pod cedrowym lasem masywu Koya San, w prefekturze Wakayama, na poludnie od Osaki, w klasztornym kompleksie, mieszkaja sobie buddyjscy mnisi u ktorych przyszlo nam goscic ostatniego lata. Wydarzenie na miare uwiecznienia w cyberprzestrzeni, wiec po dluzszej przerwie w transmisji zebralo nam sie na notke.

Caly kompleks sklada sie ze 110 klasztorow i dwoch ulic mieszkalnych na krzyz. Od roku 816, kiedy to legendarny mnich Kobo Dashi przybyl tu i zalozy religijna osade, czas zatrzymal sie w tym malym raju. Poza grastka podrajcowanych turystow pojawiajacych sie z misja wetkniecia swoich wyszukanych obiektywow w kazdy mozliwy zakamar, i druga garstka slamazarnych pielgrzymow... zycie biegnie tu swoim spokojmym tempem, w zgodzie z natura, w rytmie nabozenstw i codziennych obowiazkow. Gigantyczne pradawne cedry, bambusowe zagajniki otulaja malutka osade, pelna skarbow architektury, ktore same w sobie stanowia wystarczajaca motywacje do wizytacji owego zakatka Japonii, przedewszystkim jednak pobyt na Koya san daje jedyna w swoim rodzaju mozliwosc poznania klasztornego zycia mnichow od podszewki. Jest to podszewka dosyc doslowna i przedstawia sie mniej wiecej tak:


Nasza nedzna i uboga klasztorna cela ;)

Rabek filozofii nad lazienkowym kranem

Banryutei, ogrod kamienny swiatyni Kongobuji, najwiekszy ogrod tego typu w Japonii.


Jednym z gwozdzi programu naszej mnisiej przygody stala sie niewatpliwie ceremonia buddyjska na ktora zostalismy zaproszeni. Dzwony radosnie zabrzmialy przed szosta rano symbolizujac brutalny koniec naszej drzemki i poczatek czegos nieznanego. Nieznane cos okazalo sie byc ponad godzina rytmicznych jekow i zawodzen mnichow oraz dudnieniem w miedziane misy. Melancholija dzwiekow zaowocowala u obecnych nieobytych gaijinow atakiem hipnotycznej niedzielnoporannej sennosci. Podczas gdy mnisi rzesko krecili swoje mantry w kolko macieju, glowy gaijinow schylaly sie coraz nizej w kierunku podlogi, powieki ciazly, a zdretwiale od przesiadywania w jednej pozycji konczyny zaczely zyc swoim wlasnym zyciem. Nawet Arturo wydawal sie swa zwiewna sylwetka ulatywac w objecia morfeusza. Wszystko to z malym wyjatkiem w postaci Anyi, ktora to znalazla sobie absorbujace zajecie, koncentrujac sie na odparciu inwazji pajaka w rejony sparalizownych kleczeniem nog. Walka wydawala sie przesadzona, pajak magnetycznym pedem dazyl do osiagniecia swojego celu, nogi osiagnely najwyzszy stopien przerazenia opetane widmem wejscia w kontakt z pajakiem, a atak obronny w postaci starajacego sie nie zaklocac ceremonii dmuchania slabnal z minuty na minute... Wybawienie pojawilo sie w postaci mnicha zachecajacego nowicjuszy do posypania kadzidlem czegostam... Kto byl pierwszys w kolejce?...
Tak i oto uplynely nam pierwsze i ostatnie experiencje buddyjskie. Na uwienczenie nabozenstwa, podczas rozchodzenia sie wiernych i niewierzacych w kierunku sniadania, nastapilo ceremonialne acz nieoczekiwane przywalenie glowa w dzwon wiszacy u sufitu... Pytanie za sto punktow, kto przywalil? ;)


Pajak!...

Echo dzwonu przeplywalo wciaz przez klasztorne korytarze, gdy zasiadalismy do sniadania. Trzeba przyznac mnisi okazali sie nad wyraz troskliwi, pytajac przy kazdym kolejnym nadchodzacym daniu o stan glowy, podsmiechujac sie dyskretnie pod nosem... Degustacja menu rozpoczela sie od wodorostow z ryzem, kolejno przeszlismy do gabki kapielowej w sosie (zabijcie jesli to nie byla gabka!), korzonkow w occie, zupy z wodorostow, wodorostow zasmazanych, grochu w lupinkach w tysiacu postaci, calkiem smacznych korzonkow w bialej mazi, kiwi, melona i zielonej herbaty. Przysiegamy smakuje o niebo lepiej niz brzmi, aczkolwiek niezmiennie daleko nam do konwersji na wegetarianizm :)


Arturo spozywa swoj czarujacy jarzynowy zestaw, w tle brzmieje echo dzwonu.
Zupa z gwozdzia z wodorostem i dwoma cukierkami
Pomieszczenie jadalne tzw. stolowka
Pomieszczenie jadalne, widok w kierunku przeciwnym do poprzedniego


Po sniadaniu, na trawienie mily spacer po olbrzymim buddyjskim cmentarzysku Oku-no-in. Noca dnia poprzedniego, odbywal sie spacer podobny, a raczej mrozace krew w zylach podejscie do spaceru. Najwspanialej przedstwia sie w gestej mgle, z kamiennymi latarniami oswietlajacymi aleje... Za dnia jest to miejsce magiczne, pelne historii i legend, stare i wielkie jak cedry i jak pajaki na cedrach mieszkajace. Niezapomniane i niepowtarzalne jak wizyta w Koya San... Z ktorej to wizyty wiecej fotek w miejscu wiadomym.



Cedr, ujecie z pozycji nażwirzelezacej
Nagrobki 'kulkowe', nasze ulubione
Glowna aleja Oku-no-in


A tak przedstawia sie typowy mnich po godzinach, po pogoni za autobusem, zegnajacy swoich gosci na dworcu i dostarczajacy im zgubiony w klasztorze telefon (szczegolna uwage kierujemy na koszulke)...


No comments:

Post a Comment